czwartek, 26 marca 2015

Hawaje – amerykański raj dla Japończyków



Hawaje były kolejnym etapem podczas jednej z moich wypraw do USA. Trzeba przyznać, że dostanie się tam wymaga nie lada cierpliwości, szczególnie od Europejczyka. Pomijając przystanki po drodze z Warszawy, lądując w Seattle,  od Hawajów wciąż dzieliły mnie ponad 4 tys. km w linii prostej. Nic więc dziwnego, że nawet sami Amerykanie w dużej części nigdy nie odwiedzili tego położonego w sercu Pacyfiku najmłodszego stanu swojego państwa. 

  
Po kilku godzinach w samolocie moja noga w końcu dotknęła ziemi, na której urodził się 44. prezydent jednego z najpotężniejszych państw świata. Było już po zmroku, a na pokładzie brakowało grup zorganizowanych – na próżno więc rozglądałam się za tancerkami w spódniczkach z liści palmowych, które wręczą kolorowy naszyjnik z kwiatów hibiskusa na powitanie.  
 
Jak dotrzeć do centrum Honolulu?

Czas na podróż w głąb Honolulu. Niestety, kolejne rozczarowanie – do autobusu nie można wsiadać z bagażem. Nie ma argumentu, który mógłby przekonać kierowcę – nawet „kupię drugi, trzeci, kolejny bilet” nie przejdzie. Okazuje się, że tutaj robi się wszystko, aby każdy mógł zarobić.  W tym przypadku troska opiewa taksówkarzy. Trudno. Złapałam taxi. Do miejsca docelowego Toyotą zawiózł mnie kierowca o silnie azjatyckich rysach twarzy i z akcentem wskazującym na inne niż amerykańskie pochodzenie. Twierdził jednak, że mieszka na Hawajach od dziecka. Skąd akcent? Wielu tubylców posługuje się tzw. językiem Pidgin, czyli mieszanką angielskiego, kreolskiego, chińskiego, japońskiego i portugalskiego. Dojechaliśmy na miejsce, ale dopiero rano mogłam rozpocząć odkrywanie wyspy.





Japońskie Honolulu skażone historią

Honolulu to nie jest zwykły amerykański kurort. Jedną z najpopularniejszych plaż na świecie (swoją drogą zaskakująco wąską) – Waikiki – otaczają z jednej strony luksusowe  apartamentowce, a z drugiej – przedzielające wyspę stożki wulkaniczne, nad którymi zbierają się złowieszcze chmury. Od rana do wieczora spotyka się tu surferów polujących na wysokie fale. Oprócz nich są jeszcze emeryci z pieskami i japońska młodzież. Tłumy japońskiej młodzieży. Na trawie odbywa się poranny trening jogi. Bezdomni, którzy jako nieliczni nie mają azjatyckiej urody, korzystają z ogólnodostępnych prysznicy przy plaży i piją kawę ze sklepów z pamiątkami, w których przy zatrudnianiu preferuje się kandydatów ze znajomością języka japońskiego.  To zaskakuje zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie nie tak dawną przecież historię Hawajów. 


W Pearl Harbor pamięć o ataku z 1941 r. jest żywa codziennie, a do muzeum i w rejs do miejsca zatonięcia pancernika USS Arizona kolejki ustawiają się niemal przez cały dzień. W kolejkach – ¾ to Azjaci. Przewodnicy pouczają, że obowiązkiem każdego odwiedzającego jest zachowanie powagi i oddanie czci 2403 ofiarom japońskiego ataku na bazę marynarki wojennej USA. Liczba w zasadzie nie jest ważna. Najważniejszy jest fakt, że w tym miejscu umarli Amerykanie, którzy poświęcili się dla ojczyzny. Jakież to amerykańskie. Apoteoza do granic możliwości. „God bless America”. Gdyby nie to, można by było zapomnieć, że Hawaje to część Stanów Zjednoczonych.  

Przy pomniku znajduje się wrak USS Arizona, z którego wciąż sączy się olej pływający po wodzie – to „łzy Arizony”. Japończycy robią zdjęcia, ale nie wyglądają na zadumanych. Wczytują się w tablice pamiątkowe, ale wydaje się, że nie robi to na nich wrażenia. Każdego roku chętnie przyjeżdżają na Hawaje, podziwiają niesamowitą roślinność (widzieliście kiedyś „lewitujące” drzewo???), obserwują zapierające dech w piersiach zachody słońca i nawet mimo zaszłości historycznych, mogą czuć się jak u siebie. Trudno się dziwić. Mają bliżej niż np. Europejczycy.







Ps.
Odległość z Warszawy do Honolulu – 11 854 km (w linii prostej)
Odległość z Tokio do Honolulu – 6 210 km (w linii prostej)

niedziela, 8 marca 2015

Kalifornia - nie tylko plaże i palmy
























Ameryka to piękny kraj. Na ponad 9 mln km2 powierzchni można znaleźć wszelkie formy ukształtowania terenu oraz różnorodną faunę i florę, nie mówiąc oczywiście o cudach techniki stworzonych przez człowieka. Na mnie największe wrażenie robią jednak te rzeczy, które powstały tylko i wyłącznie za sprawą natury. Można je znaleźć przede wszystkim w środkowych i zachodnich stanach USA. Jednym z nich jest Kalifornia - zakupiony od hiszpańskich osadników pod koniec XIX w., najbardziej ludny i trzeci pod względem wielkości stan. Większości z nas kojarzy się przede wszystkim z Los Angeles, plażami Santa Barbara, Santa Monica czy Malibu. W Kalifornii jest jednak coś więcej niż plaże, palmy i roznegliżowane blondynki na rolkach. Są tu parki narodowe, niezwykła roślinność, lasy oraz dzikie zwierzęta.

Sequoia National Park w południowej części gór Sierra Nevada to drugi po Yellowstone park narodowy powstały w USA. Co w nim jest wyjątkowe? Przede wszystkim ogromne drzewa, mające po kilkadziesiąt metrów wysokości. Wśród nich największe drzewo na świecie - General Sherman Tree, które waży 1257 ton, a objętość jego pnia u podstawy to 31 metrów. Robi niesamowite wrażenie. Stojąc przy nim można poczuć prawdziwą siłę natury i przekonać się, jak niewielką częścią tego świata jesteśmy. W parku trzeba pamiętać o tym, że to my jesteśmy gośćmi. Gospodarzami są zwierzęta, przede wszystkim niedźwiedzie, które po zmroku chętnie zaglądają do niezamkniętych samochodów w poszukiwaniu pyszności, pozostawionych przez turystów.






Kolejnym niesamowitym miejscem w Kalifornii jest Yosemite National Park, wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przybywając tutaj wkraczamy w całkiem inną, zamkniętą społeczność strażników parków narodowych. Aby tutaj się dostać trzeba wjechać na wysokości wahające się między 648 a nawet 3997 m n.p.m. Decydując się na pozostanie w nim dłużej niż jeden dzień (warto!) najlepiej wynająć namiot na jednym z pól namiotowych, stworzonych z myślą o odwiedzających park turystach. W okolicach namiotów znajduje się wszystko, co potrzebne - toalety, kabiny prysznicowe (w momencie, w którym byłam w parku panowała susza, wszędzie wisiały więc kartki z przypomnieniem o konieczności oszczędzania wody), sklepy, restauracje, lobby z wi-fi oraz przystanki autobusowe. Poruszając się po parku wskazane jest właśnie korzystanie z autobusów, które są darmowe i dowiozą nas w miejsca, które powinniśmy zobaczyć.

























































Przed namiotami znajdują się metalowe pojemniki, w których na noc należy zamknąć jedzenie, kosmetyki i wszystko, co pachnie. Wszystko to w obawie przed niedźwiedziami, które podobno po zmroku wyruszają na łowy. Żadnego prawdziwego misia nie widziałam, stąd moje przypuszczenie, że opowieści tego typu zostały wymyślone na potrzeby uatrakcyjnienia pobytu w parku. Zalecane formy ostrożności zawsze warto jednak zachowywać.

 


Jedną z największych atrakcji Yosemite jest oczywiście El Capitan - jeden z najbardziej pożądanych celów wspinaczkowych pasjonatów tego sportu. Ten granitowy monolit ma ponad kilometr wysokości, a największym wyzwaniem jest pokonanie pionowej ściany, na której wydzielono ponad 70 dróg wspinaczkowych. Naprawdę robi wrażenie.


Jak wszędzie w Ameryce, także w Yosemite, można spotkać nietuzinkowe osoby, wyróżniające się z tłumu.