Hawaje
były kolejnym etapem podczas jednej z moich wypraw do USA. Trzeba przyznać, że
dostanie się tam wymaga nie lada cierpliwości, szczególnie od Europejczyka.
Pomijając przystanki po drodze z Warszawy, lądując w Seattle, od Hawajów wciąż dzieliły mnie ponad 4 tys.
km w linii prostej. Nic więc dziwnego, że nawet sami Amerykanie w dużej części nigdy
nie odwiedzili tego położonego w sercu Pacyfiku najmłodszego stanu swojego
państwa.
Po
kilku godzinach w samolocie moja noga w końcu dotknęła ziemi, na której urodził
się 44. prezydent jednego z najpotężniejszych państw świata. Było już po
zmroku, a na pokładzie brakowało grup zorganizowanych – na próżno więc
rozglądałam się za tancerkami w spódniczkach z liści palmowych, które wręczą
kolorowy naszyjnik z kwiatów hibiskusa na powitanie.
Jak dotrzeć do centrum Honolulu?
Czas
na podróż w głąb Honolulu. Niestety, kolejne rozczarowanie – do autobusu nie
można wsiadać z bagażem. Nie ma argumentu, który mógłby przekonać kierowcę –
nawet „kupię drugi, trzeci, kolejny bilet” nie przejdzie. Okazuje się, że tutaj
robi się wszystko, aby każdy mógł zarobić.
W tym przypadku troska opiewa taksówkarzy. Trudno. Złapałam taxi. Do
miejsca docelowego Toyotą zawiózł mnie kierowca o silnie azjatyckich rysach
twarzy i z akcentem wskazującym na inne niż amerykańskie pochodzenie. Twierdził
jednak, że mieszka na Hawajach od dziecka. Skąd akcent? Wielu tubylców posługuje
się tzw. językiem Pidgin, czyli mieszanką angielskiego, kreolskiego,
chińskiego, japońskiego i portugalskiego. Dojechaliśmy na miejsce, ale dopiero
rano mogłam rozpocząć odkrywanie wyspy.
Japońskie Honolulu skażone historią
Honolulu
to nie jest zwykły amerykański kurort. Jedną z najpopularniejszych plaż na
świecie (swoją drogą zaskakująco wąską) – Waikiki – otaczają z jednej strony
luksusowe apartamentowce, a z drugiej –
przedzielające wyspę stożki wulkaniczne, nad którymi zbierają się złowieszcze
chmury. Od rana do wieczora spotyka się tu surferów polujących na wysokie fale.
Oprócz nich są jeszcze emeryci z pieskami i japońska młodzież. Tłumy japońskiej
młodzieży. Na trawie odbywa się poranny trening jogi. Bezdomni, którzy jako
nieliczni nie mają azjatyckiej urody, korzystają z ogólnodostępnych prysznicy
przy plaży i piją kawę ze sklepów z pamiątkami, w których przy zatrudnianiu
preferuje się kandydatów ze znajomością języka japońskiego. To zaskakuje zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie
nie tak dawną przecież historię Hawajów.
W
Pearl Harbor pamięć o ataku z 1941 r. jest żywa codziennie, a do muzeum i w
rejs do miejsca zatonięcia pancernika USS Arizona kolejki ustawiają się niemal
przez cały dzień. W kolejkach – ¾ to Azjaci. Przewodnicy pouczają, że
obowiązkiem każdego odwiedzającego jest zachowanie powagi i oddanie czci 2403
ofiarom japońskiego ataku na bazę marynarki wojennej USA. Liczba w zasadzie nie
jest ważna. Najważniejszy jest fakt, że w tym miejscu umarli Amerykanie, którzy
poświęcili się dla ojczyzny. Jakież to amerykańskie. Apoteoza do granic możliwości.
„God bless America”. Gdyby nie to,
można by było zapomnieć, że Hawaje to część Stanów Zjednoczonych.
Przy
pomniku znajduje się wrak USS Arizona, z którego wciąż sączy się olej pływający
po wodzie – to „łzy Arizony”. Japończycy robią zdjęcia, ale nie wyglądają na
zadumanych. Wczytują się w tablice pamiątkowe, ale wydaje się, że nie robi to
na nich wrażenia. Każdego roku chętnie przyjeżdżają na Hawaje, podziwiają
niesamowitą roślinność (widzieliście kiedyś „lewitujące” drzewo???), obserwują
zapierające dech w piersiach zachody słońca i nawet mimo zaszłości
historycznych, mogą czuć się jak u siebie. Trudno się dziwić. Mają bliżej niż np.
Europejczycy.
Ps.
Odległość
z Warszawy do Honolulu – 11 854 km (w linii prostej)
Odległość
z Tokio do Honolulu – 6 210 km (w linii prostej)