czwartek, 26 listopada 2015

Southend-on-Sea, czyli dzień nad morzem, którego... nie ma






















Zanim przyjdą zimowe śniegi, postanowiłam spędzić dzień nad brytyjskim morzem. Trafiłam do Southend-on-Sea - miasta w południowo-wschodniej Anglii (hrabstwo Essex), które od Londynu dzieli ok. 65 km. To tu znajduje się najdłuższe molo na świecie, a Tamiza uchodzi do Morza Północnego. Latem przypomina znane nam znad Bałtyku kurorty z licznymi atrakcjami dla małych i dużych. Nad samym brzegiem znajduje się wesołe miasteczko "Wyspa Przygód", a w nim rollercoastery, trampoliny, diabelski młyn itp. Po 2158-metrowym molo jeździ kolejka napędzana silnikiem diesla, która zastąpiła działającą od końca XIX wieku kolejkę elektryczną. W sezonie tłumy ludzi odwiedzają kasyna, kręgielnie, puby i restauracje do późnych godzin wieczornych. Przy morzu odbywają się też prywatne pokazy tuningowanych samochodów. Gdy lato się kończy, w mieście jest dużo spokojniej, a po kamienisto-piaszczystej plaży spacerują przede wszystkim osoby ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi. Tylko jedno się nie zmienia. Mam na myśli morze, które regularnie... znika. Idąc w jedną stronę plaży można obserwować morski brzeg, który na pozór niczym nie różni się od innych. Wracając - brzeg oddali się, a wody zabraknie. Wszystko przez przypływy i odpływy, które tutaj są normą. Moment, w którym człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że morze odpłynęło, jest naprawdę zabawne. Nagle widzimy ogromną przestrzeń i statki wbite w miękkie podłoże. Wody trzeba wypatrywać w oddali. Gdy zapada zmrok, całość wygląda zdumiewająco. Nadmorski klimat, jesienne zachodzące słońce i niemal pusta plaża. Nie trzeba więcej słów. Wystarczy  popatrzeć. 






















































































































































































P.S. Przypominam, że klikając na każde pojedyncze zdjęcie otworzy się galeria na warstwie, dzięki której przeglądanie ich będzie łatwiejsze! :)

niedziela, 22 listopada 2015

Dallas - miejsce, gdzie zabili Kennedy'ego

























W dziejach świata są takie miejsca i takie daty, o których pamięta się po wsze czasy. Tak jak każdy z nas pamięta co robił i gdzie był 11 września 2001 r. lub 10 kwietnia 2010 r., tak każdy Amerykanin urodzony przed 1953 r. nigdy nie zapomni, w jakich okolicznościach dowiedział się o tym, co wydarzyło się 22 listopada 1963 r. w Dallas, w stanie Texas. Historia zamachu na 35. prezydenta Stanów Zjednoczonych wciąż budzi emocje, a przy okazji każdej rocznicy, wspomina się fakty i powiela teorie spiskowe dotyczące tego zdarzenia. Każdy ma swoją wersję, nawet przy osławionej Elm Street, którą jechała amerykańska świta, pojawiają się przedstawiciele poszczególnych teorii dotyczących tego, dlaczego John Fitzgerald Kennedy musiał umrzeć. 

Do zamachu doszło w Dallas - miejscu, gdzie w latach 60. XX wieku popełniano więcej morderstw niż gdziekolwiek w Teksasie, który z kolei pod tym względem wyprzedzał wszystkie pozostałe stany USA. W Teksasie nie prowadzono rejestru broni palnej, a 72 proc. morderstw było skutkiem jej użycia. To suche, nieznośnie upalne latem i irytująco chłodne zimą miasto, które wyrosło na handlu i ropie. Panuje tu obsesja na punkcie pieniądza. Obecnie jest to zróżnicowana pod względem etnicznym kosmopolityczna metropolia i siedziba korporacji ponadnarodowych, ale jeszcze pięćdziesiąt lat temu przeważającą większość mieszkańców stanowili biali protestanci, wśród których przeważały poglądy konserwatywne. O tym mieście mówiono: "zionąca nienawiścią południowo-zachodnia stolica Dixie". W 1960 r. kandydujący na prezydenta John F. Kennedy utracił ponad 62 proc. głosów właśnie w Dallas, a przy okazji ubiegania się o drugą kadencję, uwielbiający wyzwania Kennedy, postanowił zawalczyć o głosy mieszkańców tego miasta. Dlatego w listopadzie 1963 r. pojechał właśnie tam. 

W lincolnie, razem z prezydentem, byli: Pierwsza Dama, Jackie Kennedy, gubernator stanu Teksas, John Connally z żoną Nellie oraz agent-kierowca Bill Greer i ochroniarz Roy Kellerman. Oficjalna wersja jest taka, że strzały w stronę limuzyny padły z piątego piętra Teksańskiej składni podręczników szkolnych, a ich autorem był Lee Harvey Oswald - były żołnierz US Marines, który przez kilka lat przebywał w ZSRR, a następnie wrócił do USA. Znany był z marksistowskich poglądów. Strzelał trzy razy - dwa strzały były celne. Pierwsza kula trafiła Kennedy'ego w tylną dolną część szyi, a następnie trafiła w plecy gubernatora Connally'ego, po czym przeszła przez jego nadgarstek, rykoszetowała do kości i zatrzymała się w lewym udzie. Druga przeszyła mózg JFK i wyszła po przeciwnej stronie czaszki. Nie trzeba bardzo interesować się historią USA i rodem Kennedych, aby mieć przed oczami obrazek jadącej Elm Street limuzyny, odpadającej części czaszki prezydenta i przerażonej Jackie, która ubrana w różowy kostium pełza na czworaka po kufrze samochodu. Niektórzy są pewni, że Oswald nie działał sam. Że strzelała osoba, stojąca za płotem po prawej stronie jezdni, a śmiertelna kula raniła prezydenta od przodu. Wskazuje się, że Oswald był tylko kozłem ofiarnym, a Kennedy zginął w wyniku spisku politycznego, w który zaangażowany miał być sam wiceprezydent Lyndon B. Johnson. Mówi się też o udziale w spisku CIA, FIA i Pentagonu, a także finansistów związanych z Systemem Rezerwy Federalnej USA. Jedno jest pewne - John Fitzgerald Kennedy zginął w słoneczne piątkowe dallaskie wczesne popołudnie. Dlaczego? Prawdy zapewne nikt nigdy nie pozna. Ja postanowiłam zobaczyć tę naznaczoną historią ulicę, po której jechał prezydent w ostatnich momentach życia. Do tej pory jest to jedna z największych atrakcji turystycznych miasta, a dokładne miejsce, w którym znajdowała się limuzyna w momencie decydującego strzału, opatrzone jest znakiem "X". W okolicy szwendają się samozwańczy znawcy historii zamachu, głównie czarnoskórzy, którzy chętnie przedstawią "jedyną prawdziwą wersję" i wyjaśnią, na czym polega zawiłość tej sprawy. Oczywiście, na koniec poproszą o kilka dolarów zapłaty i będą w tym dość uciążliwi, proponuję więc, żeby przed przyjazdem do Dallas samemu poczytać o mieście i zamachu na Kennedy'ego, po czym grzecznie podziękować, gdy ktoś zaproponuje "oprowadzenie po okolicy". 
























fot. Victor Hugo Kingzasoby Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych, Creative Commons, wikipedia.org
fot. scena z filmu "JFK" Olivera Stone'a (1991)
























Miejsce, w którym znajdował się lincoln w momencie, gdy Kennedy został postrzelony - znak "x" na jezdni.























Za tym płotem miał stać mężczyzna określany mianem "Badge Man" (człowiek z odznaką), który 22 listopada 1963 r. w rzeczywistości wystrzelił śmiertelną kulę.





























Oprócz Elm Street, Dallas słynie także z tego, iż jest to światowe centrum telekomunikacyjne, technologii komputerowej, bankowości i transportu. To serce największego wewnątrz lądowego obszaru metropolitarnego w USA pozbawionego jakiegokolwiek żeglownego połączenia z morzem. Rozwinęło się przede wszystkim ze względu na historyczną ważność tego miejsca jako centrum przemysłu naftowego i bawełnianego. Położone jest przy liniach kolei żelaznej. Odniosłam wrażenie, że jest to miasto raczej oschłe, być może dlatego, że odwiedziłam je w niedzielę, gdy jedynymi żywymi duszami byli turyści - pasjonaci historii zamachu na Kennedy'ego. Oprócz kilku osób na Elm Street oraz odwiedzających centrum prezydenckie (muzeum i bibliotekę) innego amerykańskiego prezydenta - George'a W. Busha, trudno było spotkać kogokolwiek z mieszkańców miasta. 














































































































































































































P.S. Przypominam, że klikając na każde pojedyncze zdjęcie otworzy się galeria na warstwie, dzięki której przeglądanie ich będzie łatwiejsze! :)