poniedziałek, 16 maja 2016

Amsterdam - rowery, rowery, rowery i... marihuana

Czy ktoś powiedział Wam kiedyś, że Amsterdam to raj dla rowerzystów? Według mnie, kłamał. To chyba największy koszmar jaki można sobie wyśnić, dlatego sama nie odważyłam się wsiąść w tym mieście na rower. Jasne - wszędzie są ścieżki rowerowe. Jasne - wszędzie (prawie) można zostawić rower i iść załatwić swoje sprawy. W tych kwestiach jest jednak także kilka problemów. Okazuje się, że ścieżka rowerowa to nie wszystko. W przypadku, gdy w mieście codziennie jest ok. 600 tys. rowerzystów, a rocznie odwiedzają go jakieś 4 miliony turytów, poruszanie się po nim to nie lada wyzwanie. Obserwując ulice Amsterdamu można odnieść wrażenie, że panuje tu swoista wojna rowerzystów z taksówkarzami i... pieszymi. Jedni wkraczają na trasę drugich, każdy lekceważy komunikację świetlną i chodzi/jeździ jak chce. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że poruszanie się tutaj (szczególnie w centrum miasta) wymaga tego, aby mieć oczy dookoła głowy. Ważne jest też, żeby uważać na tramwaje i tory tramwajowe - koła mogą w nich utknąć. Być może to po prostu kwestia przyzwyczajenia. Jeśli natomiast chodzi o to zostawianie rowerów na ulicach, zaopatrując się w rower, potrzebne nam też będą zabezpieczenia. Zwykle mieszkańcy Amsterdamu używają dwóch - łańcucha i blokadę na tylne koło. Nie bez przyczyny powstało bowiem hasło: "Pierwszy rower się kupuje, a następny kradnie". Mówi, że rocznie w Holandii łupem złodziei staje się ok. milion rowerów. Mimo to, rower w Amsterdamie to podstawowy środek transportu. Używają go młodzi i starsi, rodzice z małymi dziećmi i osoby, przewożące drabiny, bukiety kwiatów czy psy. Rowery stały się również nieodłącznym elementem architektury miasta. Trudno nawet ocenić, czy dany egzemplarz to czyjaś własność pozostawiona tylko na chwilę, czy może rodzaj zabytku - eksponatu w danym miejscu. Jednemu nie można zaprzeczyć - ma to swój urok.

























































































































Jak wynika z tytułu, drugi element, z którym już zawsze będę kojarzyć Amsterdam to oczywiście marihuana. Nie odkryję Ameryki pisząc, że Holandia to jedno z najbardziej liberalnych państw Europy. Mówi się, że to "kraj - największy przyjaciel zioła". Co ciekawe, sprzedaż jakichkolwiek narkotyków jest tu nielegalna! Holandia przyjęła jednak dość oryginalną politykę pod tym względem i "nielegalny" w tym przypadku nie oznacza "penalizowany". Posiadanie narkotyków nie jest bowiem karalne. Dowodem na tym są sławne coffeeshopy, czyli miejsca, w których bez problemu można je kupić, zapalić lub zjeść (w postaci cukierka, gumy do żucia lub lizaka). Istnieje tu jednak rozróżnienie (ze względu na szkodliwość dla zdrowia) na narkotyki "miękkie" (marihuana, haszysz) oraz "twarde" (wszystkie pozostałe) i to właśnie te "miękkie" znajdują się w coffeeshopach. Pierwszy tego typu punkt powstał na początku lat 70. - była to "herbaciarnia" Yellow Mellow w Amsterdamie. Później powstawało ich coraz więcej, a dzisiaj przechadzając się po Amsterdamie nie trudno wyczuć (dosłownie!), że coffeeshopy są niemal na każdym kroku. Specyficzny zapach "zioła" unosi się nad głowami ludzi, co w pewnym momencie staje się już nieco uciążliwe (i znowu - być może to kwestia przyzwyczajenia). Należy jednak pamiętać, że do coffeeshopów mogą wchodzić tylko osoby powyżej 18. roku życia, a za jednym razem można kupić maksymalnie 5 gramów marihuany lub haszyszu. Od 2008 r. nie można w nich palić papierosów (tylko jointy), nie pije się tu także alkoholu. Interesujący może być fakt, iż Holandia wcale nie przoduje w kwestii spożywania "miękkich" narkotyków. Z różnych badań wynika, że Holendrów palących marihuanę lub haszysz jest o ok. 10 proc. mniej niż np. Francuzów i aż o połowę mniej niż Amerykanów!












































No dobrze, ale co poza rowerami i coffeeshopami można zobaczyć a Amsterdamie? Oj, jest tego trochę! To naprawdę ciekawe miasto, które warto zobaczyć jeśli np. nie macie planów na dłuższe wakacje lub robicie sobie "turnee po Europie". Sam dworzec kolejowy w Amsterdamie jest atrakcją. Idąc od niego wzdłuż uliczy dojdziemy do słynnego placu Dam z upamiętniającym ofiary II wojny światowej Nationaal Monument na środku. To tu godzinami przesiadują ludzie - zapewne głównie turyści i młodzi ludzie. Jeśli natomiast szukacie kultowego już biało - czerwonego napisu "I amsterdam", powinniście udać się do Rijksmuseum, czyli Muzeum Narodowego. To właśnie tu obecnie znajdują się te wielkie litery, po których każdy wspina się, próbując zrobić jak najlepszą pozę do zdjęcia. Już od rana gromadzą się tu tłumy, dla osób o słabych nerwach, to może być miejsce wiecznej irytacji. Czując potrzebę wykonania pamiątkowej fotografii, polecam zatem poczekać do wieczora. Samo muzeum jest także godne uwagi - znajdują się w nim dzieła największych holenderskich artystów, np. Rembrandta czy Vermeera. Amatorzy sztuki mogą udać się także do Domu Rembrandta i muzeum van Gogha. Dla nieco mniej wymagających pod względem estetycznym, ew. zainteresowanych innymi kwestiami, do dyspozycji są Muzeum Tortur, Muzeum Marihuany, Haszyszu i Konopi oraz Muzeum Seksu. Wytrwałym poleca się też dom Anny Frank - nastoletniej Żydówki, która przez ponad dwa lata wraz z rodziną ukrywała się przed hitlerowcami. Jej historia ujrzała światło dziennie dzięki pamiętnikowi, który pisała przez cały ten czas. Niestety, ja nie dostałam się do środka - kolejka do wejścia była tak długa, że po kilku chwilach oczekiwania, zrezygnowałam. W pobliżu znajduje się także Homomonument. Polecam zabawić się w jego odnalezienie (i nie chodzi mi o tabliczkę z informacją, że to TU). Bardzo ciekawi mnie też sposób, w jaki ludzie go odbierają i jak interpretują. 

Jedyna rzecz, jaka nie ulega wątpliwości to z pewnością fakt, iż po Amsterdamie można spacerować bez końca. Wszystko za sprawą licznych kanałów (podobno aż 160!), które przecinają urokliwe uliczki. Całe miasto składa się więc jakby z wysepek połączonych mostkami (na których stoją oczywiście rowery). To dlatego można usłyszeć, jak Amsterdam nazywany jest "Wenecją północy". Spacerując tymi uliczkami, wzdłuż kanałów lub przecinając je, w pewnym momencie na pewno trafi się do Dzielnicy Czerwonych Latarni, czyli miejsca, gdzie za kotarami stoją panie - głównie pochodzące z zagranicy - chętne do świadczenia usług seksualnych. Raz na jakiś czas odsłaniają okna i prezentują się niczym manekin na wystawie sklepu. Jest to zatem dość smutne miejsce, dlatego przejdę dalej tak szybko, jak szybko przechodziłam przez tę dzielnicę. 

Na koniec, polecam Tonący statek Nemo, czyli muzeum techniki i technologii w kształcie tonącego statku, który widoczny jest już od dworca centralnego. Z jego dachu, na który można bez problemu wejść, rozciąga się widok na miasto. 


















































































































































































































































































































P.S. Klikając na każde pojedyncze zdjęcie otworzy się galeria na warstwie, dzięki której przeglądanie ich będzie łatwiejsze! :)